sobota, 8 marca 2014

Bo śmiech to bardzo poważna sprawa.

— Wszystko się zdewaluowało. Nawet takie głupie słowa jak "dzień dobry" czy "dziękuję" zostały zamienione na te anglosaskie. Albo jak ktoś mówi "miłego dnia". Tak to można powiedzieć w Stanach Zjednoczonych, bo w Polsce ledwo się wyjdzie z domu, a już jest po miłym dniu — mówi w rozmowie z "Gazetą Olsztyńską" aktor, piosenkarz i kabareciarz Bohdan Łazuka.

Autor: Archiwum prywatne

— Witam pana. No, to jedziemy z tą rozmową kochany!

— Witam, panie Bohdanie. Jest pan chyba wciąż bardzo zajętym człowiekiem, skoro pana spraw musi pilnować córka. Także na wywiad musiałem umawiać się przez nią. 
— To praktyczne, bo moja córka ma znaczne lepsze rozeznanie i bez skrupułów potrafi załatwiać pewne sprawy. Jest tak również ze względu na jej kompetencje i urodę oczywiście. Być może to nieco kokieteryjne z mojej strony, ale taka jest prawda, proszę pana. Zresztą uważam, że w takiej sytuacji jestem mniej zobowiązany tłumaczyć komuś, kto ja jestem, co zrobiłem, z kim, jak itd. Bo mówienie o sobie jest trochę krępujące. Również plotkowanie średnio mnie interesuje. 

— Z wiekiem humor człowiekowi się zmienia?
— Raczej dojrzewa. Jak dobry owoc, dobra reputacja o człowieku lub dobra opinia o okolicznościach, w jakich się akurat znajdujemy. Ale to wszystko, oczywiście, zależy od tego, czy w takich okolicznościach człowiek potrafi się zdystansować. Bo jeżeli uwierzy w to, że jest bardzo śmieszny, to wtedy znajdziemy się na poziomie naszej telewizji. A jak pan wie, dziś jest ona beznadziejna.

— Z czasem zmienił się również kabaret. Teraz do salwy śmiechu na widowni wystarczy, jak ktoś ze sceny rzuci słowo "d...". Kiedyś trzeba było czegoś więcej.
— To wszystko dawna się już zdewaluowało. Sam jestem autorem powiedzenia, że śmiech to bardzo poważna sprawa. Kiedyś być może będę mógł to udowodnić nawet naukowo (śmiech). Tak naprawdę wszystko się zdewaluowało. Nawet takie głupie słowa jak "dzień dobry" czy "dziękuję" zostały zamienione na te anglosaskie. Albo jak ktoś mówi "miłego dnia". Tak to można proszę pana powiedzieć w Stanach Zjednoczonych albo Szwajcarii, bo u nas w Polsce ledwo się wyjdzie z domu, a już jest po miłym dniu (śmiech).

— Kiedyś powiedział pan, że nikt mu nie odbierze tego, że się przez całe życie nie nudził. Brzmi to trochę jak podsumowanie, ale pan przecież dalej jest pełen wigoru.

— U mnie nic się nie zmieniło, ciągle wybieram to, co mi najbardziej odpowiada. Zajęć jest dużo, ale są na tyle dobrze zorganizowane, że dzięki temu nie ma już natłoku jak kiedyś. Wciąż jeżdżę ze swoim programem, jestem w radiu, telewizji.

— Przez lata zapracował pan na jeden z symboli polskiej estrady. Nie żałuje pan trochę, że sława nie przypadła na późniejsze lata, kiedy media są jeszcze większą siłą? Dziś miałby pan pewnie więcej programów, występów, zagrałby pan być może w jakimś serialu.

— Wybieram tylko to, co uważam za stosowne. Co nie znaczy, że mój gust jest idealny do wszystkiego. Pan jest jeszcze młodym człowiekiem, ale kiedyś miałem dosłownie wszystko. Prowadziłem program "Łazuka i CO?" i wiele innych, występowałem. Ja to wszystko już przerabiałem. Moi dawni profesorowie, którzy już nie żyją, pewnie nigdy by mi nie wybaczyli, gdybym wystąpił w jakimś marnym programie.

— Standardy mocno się zmieniły?

— Nie jestem alfą i omegą, ale coś jednak w życiu zrobiłem. Dla mnie — a, przypominam, rozmawia pan z Bohdanem Łazuką — to jest jakieś jedno wielkie nieporozumienie. Doszło już do tego, że im gorzej, tym lepiej. Przecież to nienormalne. Popatrzmy na poziom niektórych wykonawców, którzy tak naprawdę są Bogu ducha winni, a niestety to przede wszystkim nasi rodacy są bardzo głusi i bardzo oddaleni od jakiejkolwiek percepcji. Czasami wystarczy mi spojrzeć tylko na widownię, żeby wiedzieć, jaki poziom artystyczny zostanie zaprezentowany na scenie.

— Kiedy to wszystko, pana zdaniem, tak się załamało?

— Trudno dokładnie powiedzieć. Mój zawód ma to do siebie, że jest do wynajęcia, dlatego trudno mi chodzić po biurach w telewizji czy radiu i pytać, dlaczego wszystko tak bardzo się zmieniło. Podejrzewam, że stało się to wtedy, kiedy doszło do metamorfozy politycznej. Przecież teraz czasami jest jeszcze większa cenzura niż w przeszłości.

— W 1966 roku na Warmii i Mazurach razem z Jackiem Fedorowiczem kręciliście film "Kochajmy syrenki". Jak pan wspomina ten czas?

— To Jacek Fedorowicz był autorem scenariusza. Wspominam to bardzo miło. Doskonale pamiętam Hotel Warmiński — nie wiem, czy on wciąż istnieje — który był wtedy bodaj jeden jedyny w mieście. Jak kończyliśmy zdjęcia, to, nie daj Boże, jak ktoś był w normalnym ubraniu, trudno mu było do niego wejść. Do dziś pamiętam znajdujący się tam napis: Od godziny 19 obowiązuje strój miarowy. I wtedy nie było wiadomo, czy miarowy, że musiał ten strój krawiec mierzyć, czy co? Potem okazało się, że mógł mieć pan kostium jak — za przeproszeniem — zwykła łachudra, byleby miał pan na sobie krawat! Bo wtedy strój jest miarowy.

— A z samego filmu był pan zadowolony?

— Tak. Zresztą co jakiś czas puszczają go nawet w telewizji. To nie był ani gorszy, ani lepszy film od tych z tamtego okresu.

— A tytułową syrenkę pan kiedyś miał?

— Moja moja mama kiedyś wygrała, chociaż wcześniej nigdy w życiu nic nie wygrała. Jak mieszkałem już w Warszawie, to zjawiała się u mnie jak anioł od czasu do czasu. Pewnego razu zapytała mnie: — Synu, czy to jakiś żart, czy co? Zadzwoniłem od razu i okazało się, że to prawda. Pamiętam to dokładnie, pojechaliśmy do Białegostoku po odbiór tej syrenki. Oczywiście samochód po drodze nam się zepsuł. Taki był z niego pożytek.

— Na koniec zapytam pana o piłkę, bo wiem, że jest pan kibicem. Jeden z pana największych przebojów to pamiętne "Tajemnice mundialu" z 1982 roku. W najbliższych eliminacjach do mistrzostw Europy zagramy m.in. z Gibraltarem. Powinniśmy się bać?

— Pojutrze jadę na zjazd piłkarski do Krosna, gdzie związek podkarpacki ma jakiś jubileusz. Zaprosili mnie. Dawno nie widziałem się ze Zbyszkiem Bońkiem ani z Jurkiem Dudkiem. Tam pewnie sobie trochę pogadamy. A jeśli chodzi o losowanie, to za każdym razem mówimy, że to łatwa grupa, ale jak potem przychodzi co do czego, to nie ma kto grać.

— Kiedyś było komu.

— Było, było! Doskonale przecież pamiętam tamten okres, ale w ogóle w każdej dziedzinie sportu mieliśmy kogoś dobrego.

— W przeszłości byliśmy po prostu zdolniejsi?

— Powiem panu tak: od dawna nie mogę uwierzyć w jedną rzecz. Że w prawie 40-milionowym kraju nie można znaleźć siedemnastu ludzi, którzy potrafią prosto kopnąć piłkę. Nie mogę tego pojąć.

rozmawiał Rafał Bieńkowski
Ryszard Miśkiewicz


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz